Translate


sobota, 27 lipca 2013

Tito Vilanova - człowiek, któremu nie dane było dokończyć

Tito Vilanova - człowiek, któremu nie dane było dokończyć

Tito Vilanova - człowiek, któremu nie dane było dokończyć
Poniżej kolejny felieton jednej z naszych Czytelniczek, którą znacie z łam naszego serwisu jako silver912. 
„Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nami i nic nie mieliśmy przed sobą. Dążyliśmy prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym.”*
Sezon pracy Tito Vilanovy na stanowisku pierwszego trenera był sezonem wielkich oczekiwań i jeszcze większych rozczarowań; bolesnych porażek i chwalebnych remontad. Jednak nade wszystko był to sezon pełen wątpliwości, które bynajmniej nie zniknęły wraz z ostatnim gwizdkiem sędziego w meczu z Málagą. Największą zaś wątpliwością przez cały ten czas była i pozostała decyzja zarządu o powierzeniu byłemu wychowankowi roli dyrygenta katalońskiej orkiestry.
Show must go on
O tym, że Guardiola opuści klub po sezonie 2011/2012, dawały sygnał wszystkie znaki na ziemi i niebie. Nieporozumienia z zarządem, przegrany półfinał Ligi Mistrzów 2012, porażka w lidze, wreszcie wypalenie samego szkoleniowca i brak pomysłu na udoskonalenie stylu gry. Nie ukrywam, że w kwestii przejęcia berła po misterze, dotychczasowy asystent Pepa nie był moim faworytem. Był nim Marcelo Bielsa, z przyczyn, których chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać. Świetny sezon z Bilbao, ciekawa wizja futbolu, silny charakter, wspaniała osobowość. Zdecydowano się jednak na Vilanovę. OK, też dobrze - pomyślałam - w końcu to Tito przez ostatnie lata był drugim mózgiem zespołu. Zawsze niedoceniany, odwalający czarną robotę przy analizie rywali i ustalaniu taktyki. Umiejętności z pewnością mu nie brakuje. Skoro już jesteś, to siadaj, zabieraj się do pracy i pokaż, co potrafisz.
Tabula rasa?
Przyjście nowego trenera do klubu zawsze jest zwiastunem zmian. Wcześniejszy sezon (2011/2012), aż zbyt dosadnie unaocznił, że zmiany nastąpić musiały. Po odejściu Pepa nie brakowało samozwańczych Nostradamusów i innych Wróżbitów Maciejów (wliczając redaktorów „Four-four-two”) wieszczących, tak upragniony dla całej reszty piłkarskiego świata, „Koniec Cyklu”. Jednak uzasadniając wybór Tito na trenera, w wypowiedziach samych zainteresowanych ciężko było dosłyszeć słowo „zmiany”. Za to o wiele chętniej powtarzano niczym mantrę zwrot „kontynuacja”. „Kontynuacja dzieła Guardioli”, „kontynuacja filozofii gry”, „podążanie zwycięską ścieżką” itp.
Gdy zjawia się nowy trener, każdy zawodnik powinien zaczynać nowy sezon z czystą kartą, móc na nowo walczyć o pozycję w drużynie, po raz kolejny udowadniać swoją wartość. Co jednak, gdy przychodzi osoba z wewnątrz? Która była tu od dawna, tylko jakby z boku? Tito znał zawodników, a zawodnicy znali jego. System miał pozostać taki sam, tylko z innym nazwiskiem na tabliczce trenerskiego biura. To była pierwsza przyczyna wypaczenia rywalizacji w drużynie. Zawodnicy z miejsca poznali swoją przydatność dla zespołu. Jedni otrzymali mniejszy kredyt zaufania, inni większy, jeszcze inni w kwestii zaufania otrzymali kredyt, kartę debetową i kupon rabatowy w jednym o nazwie „Wyjściowa jedenastka”. Oczywiście na tej sytuacji najbardziej stratni byli ”nowi”: młodzi wychowankowie oraz świeżo-nabyty-nie-wychowanek-Song. Rywalizacja w drużynie została wypaczona.  Jedni grali niezależnie od formy, drudzy zaś w oczekiwaniu na poważniejszą rólkę w barcelońskim teatrze mogli jedynie nucić pod nosem „The Day that never comes”.
Miłe złego początki…
Debiutancki sezon Tito można podzielić na dwie fazy: przednawrotową post-nawrotową, jesienną i zimową. Jakkolwiek by je nie nazwać, pierwsza niemal kompletnie nie przypomina drugiej. Poważny sprawdzian przyszedł stosunkowo wcześnie, bo już w sierpniu przy okazji Superpucharu Hiszpanii. Wtedy to przyszła pora na „zawodowe rozdziewiczenie” Vilanovy. Dokonał tego nie byle kto, bo jeden z najlepszych współczesnych trenerów: José „por que” Mourinho. Jak potoczyły się losy dwumeczu nie trzeba nikomu przypominać. Umówmy się, że Barça przegrała go w okolicznościach co najmniej kuriozalnych, nie będąc ani trochę gorsza od przeciwnika. Możemy jedynie gdybać na temat strzeleckiej nieskuteczności Montoyi czy Iniesty, bądź też dryblerskiego tutorialu Valdésa. Jednak ta porażka była winą tylko i wyłącznie indywidualnych niedociągnięć, feralnej czerwonej kartki Adriano, braku szczęścia pod bramką rywala - nie zaś błędów taktycznych. Na szczęście potem było już tylko lepiej. Stosunkowo łatwa grupa w Lidze Mistrzów i niepowodzenia głównego rywala z Madrytu pozwoliły na najlepszy start w historii La Liga i zapewnienie sobie komfortu przed dalszą częścią sezonu. W tym czasie nasz nowy trener spisywał się bez zarzutu. Nie raz chwalono go za szybkość reakcji na boiskowe wydarzenia, skuteczne zmiany, efektowne remontady. W kwestii nastawienia zawodników mieliśmy wtedy do czynienia z czymś, co w moim słowniku zaczęło figurować jako „jazda na oparach po Guardioli”. Piłkarzom się zwyczajnie chciało. Byli podrażnieni, mieli coś do udowodnienia samym sobie i całej reszcie świata. Adriano, Busi, Alba, Leo i cała reszta paczki grali jak z nut sprawiając, że niemal całe barcelonismo zapomniało o niedawnej żałobie po odejściu ubóstwianego przez culés Pepa . Na zasadzie „Umarł król, niech żyje król” i tak faktycznie było. Gdyby ktoś mnie wtedy spytał o rozstrzygnięcia sezonu, byłabym się w stanie założyć o zgrzewkę czegokolwiek, że Wembley znowu będzie nasze.
Każdy orze jak może
W sporcie, jak w polityce - warunki dyktuje ten, kto ma po swojej stronie więcej argumentów. Gdy zaś argumentów brakuje, jedyne co pozostaje to uprzykrzanie życia konkurentowi do granic możliwości. To, że większość rywali ustawia się przeciwko Barcelonie ultra-defensywnie nie powinno nikogo dziwić. Co więcej, w świetle poprzednich sezonów wydaje się jedynym rozsądnym ustawieniem. Sforsowanie podwójnych zasieków rywali stanowiło w ostatnim czasie główną bolączkę zawodników z Camp Nou. Jak głoszą podręczniki militarnej strategii, najprostszą metodą szturmu jest zmasowany atak. Z tego założenia wyszedł też nasz własny sztab przy ustalaniu taktyki. Zadania ofensywne otrzymali niemal wszyscy, od bocznych obrońców po napastników. Lecz jak to zwykle bywa w przypadku wojny pozycyjnej, statyczność poczynań nie służyła nikomu. Zneutralizowane zostało pierwsze, najświętsze założenie tiki-taki: szybka wymiana podań z dynamicznymi zmianami pozycji. Doszło do sytuacji, w której mecze Blaugrany bardziej przypominały rozgrywki szczypiorniaka czy piłki halowej niż typową partię piłki nożnej. Na szczęście gra na małej przestrzeni nie jest pierwszyzną dla katalońskich krasnali, bramki przychodziły nadal - choć nieraz okupione były wieloma minutami bezproduktywnej klepaniny. W sporcie jednak o to chodzi, żeby zdobyć co najmniej jedną bramkę więcej niż przeciwnik. Nawet jeśli pojawiały się alarmujące rezultaty 5:4 niewielu dawały do myślenia. Trzy punkty były? Były! Cytując P!nk: „When it’s good, then it’s good”. W lidze jednak kalkulacje nie mają tak wielkiego znaczenia jak w przypadku dwumeczów. I tu zaczynają się schody, a konkretnie problemy w defensywie.
Atak wygrywa mecze, obrona mistrzostwa
Przed sezonem o tym, że barcelońska defensywa przestała być monolitem, wiedziały nawet dzieci w somalijskich wioskach. Wiedział też o tym nowy trener. I stąd decyzja o zakupie dwóch obrońców. Pierwszym z nich miał być Jordi Alba, zastępca Abidala będący prawdziwym objawianiem La Liga i Euro 2012. Filigranowy wychowanek La Masíi miał stanowić katalizator dla ataków lewym skrzydłem i tym samym odciążyć Daniego Alvesa z części ofensywnych obowiązków. Drugim zaś wzmocnieniem miał być stoper. Lista potencjalnych kandydatów przypominała rozmiarami paragon z przedświątecznych zakupów w „Biedronce”. Co chwilę pojawiały się nowe kandydatury, a wśród nich dwie najpoważniejsze: Thiago Silva i Javi Martinez. Trener poszukiwał idealnego „2w1”, mogącego odciążyć starzejącego się Puyola i zastąpić odchodzącego Keitę. Chęci były, plany były, stanowczych działań nie podjęto. Klub nie chciał obciążać budżetu kolejnym transferem z przedziału 35-40 mln. Oferty, które składano - nie zadawalały potencjalnych sprzedawców. Czas mijał, Barça nadal pozostawała bez środkowego obrońcy, aż w końcu pojawiła się okazja równie zaskakująca, co nieprzemyślana. Alex Song, defensywny pomocnik Arsenalu ulegający postępującemu exodusowi w londyńskim klubie. Jego dotychczasowy trener, niczym wzorowy akwizytor, przekonywał Vilanovę o wszechstronności swojego gracza. Piłkarz ofensywno-defensywny i stoper w jednym, malarz-tynkarz-akrobata. Lecz jak to zwykle bywa w przypadku ofert last-minute, rzeczywistość szybko zweryfikowała piękne zapewnienia. W opakowaniu po Play Station przysłano konsolę Nintendo.  Kameruńczyk na obrońcę po prostu się nie nadawał, a i jego początkowe występy w roli pivota nie miały zbyt wiele wspólnego z finezją i skutecznością Busquetsa. Tito skutecznie zniechęcił się do nowego nabytku, jak się później okazało, przedwcześnie spychając go do głębokich rezerw.
Swoisty fenomen naszej defensywy tego sezonu polegał na tym, że obrońców mieliśmy względnie dobrych, a obronę jako formację - koszmarną. Plaga kontuzji i wahania formy to jedno, obecne są one w każdej drużynie i stanowią nieodzowny element kadrowej układanki, brak lidera to już jednak zupełnie co innego. Przez większość sezonu kontuzjowany był Puyol, zaś bez Puyola cała reszta defensywy przypominała dzieci we mgle, nie było tego jakże ważnego czynnika, od lat spajającego poczynania kolegów z formacji. Nasi obrońcy indywidualnie mieli swoje lepsze i gorsze dni, zdarzały im się genialne interwencje, jak i niewymuszone błędy, potrafili w pojedynkę zdusić kontratak w zarodku, w pojedynkę ograć rywala. No właśnie, w pojedynkę. Gdy przychodziło do współpracy zwykle serwowali nam potrawkę z nonszalancji doprawioną dekoncentracją. Przekazywanie krycia, obrona stałych fragmentów, regularnie wołały o pomstę do nieba. Piqué dający się ogrywać jak amator, Mascherano wykonujący wślizgi na pograniczu ”czerwieni”, Alves kryjący skrzydłowych na radar. Zaskoczenie? Otóż z mojej strony ani trochę. Być może to dziwnie zabrzmi, ale inaczej to nie mogło wyglądać. Nawet gdybyśmy kupili Silvę czy innego Vertonghena to i tak niewiele by dało. Nawet gdyby pewien Doktor z Gallifrey sprowadził nam z przeszłości najlepsze wersje Maldiniego i Beckenbauera to ilość straconych bramek i tak by drastycznie nie spadła, a to z przyczyny tak prostej, że aż wręcz trywialnej. Defensywnych graczy w polu ma być co najmniej czterech, a nie dwóch i pół, kiedy zaś boczni obrońcy szarżowali z przodu tak to właśnie było. Rozwiązaniem mogłaby być gra dwójką pivotów, jednak to oznaczałoby jednego ofensywnego pomocnika mniej. Sadzać na ławce któregoś z Mistrzów Europy byłoby co najmniej marnotrawstwem. Zastosowano więc inny manewr. Ubezpieczać obrońców mieli skrzydłowi, a defensywny pomocnik „doskakiwać” do rywala podwajając pressing po stracie. Z początku to działało - nawet całkiem nieźle, szczerze powiedziawszy - lecz znowu jedną rzecz przeoczono. Żeby powracać za akcją trzeba biegać, żeby zarzucić pressing trzeba biegać - a żeby biegać trzeba mieć siły. Przed każdym meczem piłkarskie akumulatory musiały być naładowane do maksimum, niestety w okolicach marca szatniowe prostowniki odmówiły współpracy. Zawodnicy stali się ociężali, a przez to akcje jeszcze bardziej traciły na tempie. W kluczowej fazie sezonu zamiast mknąć niczym japońskie Shinkanseny, piłkarze snuli się po boisku z prędkością podkarpackich szynobusów.
Komu sił nie starcza, ten ginie w połowie drogi
Gdy drużyna nie wytrzymuje sezonu pod względem kondycyjnym najłatwiej jest zrzucić winę na trenera, że nie rotował składem, że zajeździł kluczowych zawodników nie dając możliwości rozwoju młodym wilkom. Na pierwszy rzut oka może i faktycznie tak było, jednak z pewnością nie był to czynnik decydujący. W takich chwilach z pomocą przychodzą doświadczenia lat minionych, a konkretnie statystyki. Wystarczy spojrzeć dwa sezony wstecz, na rok przez wielu uważany za ostatni udany sezon Guardioli w roli selekcjonera Barçy. Pamiętna „Once de Gala”, która wywalczyła mistrzostwo kraju, Puchar Europy, Superpuchar i finał Copa del Rey. Jedenastka niemal niepokonana, mimo że przez cały sezon poddawana jedynie niewielkim modyfikacjom. Czy wtedy ktoś mówił o rotacjach? Choć wielu może się to wydać sprzeczne z wizualnymi odczuciami, okazuje się, że Vilanova rozdzielał minuty między graczy całkiem racjonalnie:
Zawodnik sezonu 10/11
minuty
Zawodnik sezonu 12/13
minuty
różnica
Alves
4579
Alves
3815
-16,7%
Messi
4575
Messi
4098
-10,4%
Piqué
4405
Piqué
3594
-18,4%
Iniesta
4150
Iniesta
3466
-16,5%
Villa
4044
Villa
2373
-41,3%
Xavi
4032
Xavi
3648
-9,5%
Valdés
3960
Valdés
3945
-0,4%
Busquets
3812
Busquets
3434
-9,9%
Pedro
3595
Pedro
3357
-6,6%
Abidal
3101
Alba
3817
23,1%
Mascherano
3062
Mascherano
3217
5,1%
Maxwell
2878
Montoya
1691
-41,2%
Keita
2681
Song
2493
-7,0%
Puyol
2118
Puyol
1683
-20,5%
Adriano
2024
Adriano
2083
2,9%
Pinto
1605
Pinto
1497
-6,7%
Bojan
1549
Alexis
2634
70,0%
Thiago
1018
Thiago
1994
95,9%
Milito
998
Bartra
949
-4,9%
Afellay
998
Fàbregas
3336
234,3%
Jeffren
368
Tello
1683
357,3%
Kluczowi gracze zwykle nie grali dwóch meczów w tygodniu, odpuszczając pomniejsze spotkania ligowe lub Puchar Króla. Skoro nie to, to co?- chciałoby się zapytać. I znowu rozwiązania najprostsze umykają najbardziej. Mistrzostwa Europy, mecze reprezentacyjne na drugim końcu świata to jedne z istotniejszych czynników, dochodzi do tego jeszcze jeden, jakże istotny rzutujący na pracę całego zespołu i sztabu: absencja Tito.
Gdy trener jest przy drużynie, zawodnicy mają świadomość kontroli nad sobą, że są obserwowani, treningi zawsze mają określoną intensywność, czujne oko opiekuna drużyny nie ominie żadnego zawodnika, zawsze sprawdza czy piłkarz prowadzi się jak należy, czy nie obija się przy ćwiczeniach, czy jest zawsze odpowiednio przygotowany do gry. Los jednak sprawił, że płynność pracy trenerskiej została zaburzona. Trzymiesięczny okres pobytu Tito w Nowym Jorku sprawił, że organizacja pracy na Ciucat Esportiva została wywrócona do góry nogami. Mimo najszczerszych zapewnień o ciągłości pracy zapewnionej przez Jordiego Rourę i stałe kontakty z pierwszym trenerem, zawodników musiało w końcu dopaść rozluźnienie. Przewaga w lidze była znaczna, a nad głową nie było nikogo kto przypominałby o stałej potrzebie wysiłku i koncentracji. Nie łudźmy się, nawet najbardziej uczciwy uczeń odpuszcza sobie, wiedząc, że ma już wystawione oceny. Jakkolwiek zdyscyplinowani nie byliby zawodnicy, nawet największy trenerski autorytet nie jest w stanie zapanować nad wielkimi gwiazdami sportu z odległości 7 tys. km. Wielu twierdzi, że Barcelona to drużyna mogąca bez przeszkód grać przez dłuższy okres czasu na „autopilocie”, prawda jest nieco mniej różowa: żadna ekipa tego nie potrafi. Nie tak długo. Gdy Tito powrócił do pracy na dobre po trzech miesiącach, pewne rzeczy zaszły już za daleko. Na szczęście dwumecz z Milanem byliśmy w stanie uratować.
 Pracę trenera trudno oceniać inaczej niż przez pryzmat najważniejszego starcia sezonu, a takim z pewnością były spotkania z Bayernem Monachium. Przyjrzyjmy się jednak temu dwumeczowi z nieco innej strony, a konkretnie z punktu widzenia Bawarczyków. Bayern Monachium, klub wielki, klub szanowany, klub, który zapisał się złotymi zgłoskami w historii europejskiej piłki, jednak w ostatnich latach klub przede wszystkim ośmieszany. Ośmieszany przez ligowego rywala - Borussię Dortmund - ośmieszany w finałach przez Inter Mediolan i Chelsea. Pomimo świetnej gry i klasowych zawodników, bez Pucharu Mistrzów od przeszło dekady. W sezonie 2012/13 owy głód sukcesów osiągnął prawdziwe apogeum. Chluba niemieckiej piłki klubowej zamieniła się w istny piłkarski czołg miażdżący rywali na wszystkich frontach.  Wreszcie na ich drodze stanęła FC Barcelona. Po losowaniu par półfinałowych wiadome było jedno - dostała nam się opcja najgorsza z możliwych, jeszcze przed pierwszym gwizdkiem każdy kibic Blaugrany zdawał sobie sprawę, że o awans będzie niezwykle trudno. Kontuzje nękały niemal wszystkie formacje, z formą było krucho, a naprzeciwko stał rywal nie znający strachu. Jak to zwykle bywa w przypadku katastrof totalnych, przyczyn porażki było wiele. Zawiodło wszystko i wszyscy. Niemal natychmiast rozgorzały dyskusje na temat messidependencji. Trudno mi powiedzieć, czy wynikła ona z kiepskiej postawy reszty napastników, czy też kiepska postawa napastników wynikła z gry pod Messiego. Jedno jest pewne: gdy zabrakło dynamiki la Plugi, zabrakło dynamiki całej ofensywy. Na Vilanovę natychmiast posypał się grad krytyki. Dlaczego piłkarze grali z kontuzjami? Dlaczego nie dokonywał zmian? Dlaczego postawił na Bartrę dopiero teraz? Tito przyszedł na wesele w najlepszym garniturze licząc, że poprzez ostrożną zabawę nikt nie dostrzeże braku guzików i łat w marynarce. Jednak przeciwnik był bezlitosny. Potwierdził to, co do tej pory zwykła udowadniać Barcelona - gdy jesteś w formie, rywal nie ma znaczenia. To był pojedynek Dawida z Goliatam, wilków ze stadem owiec, głodnego z najedzonym. Rewanż był czystą formalnością, jednak nawet w meczu o honor Dawidowi zabrakło procy. Ustawienie Cesca na pozycji Messiego miało sporą szansę powodzenia, gdyby nie jeden szkopuł: testów beta nie robi się w dniu wypuszczenia na rynek aplikacji. To była klęska totalna, rozdzierająca serca całego barcelonismo.
Nikt mi nie wmówi, że białe jest czarne
Mam bardzo nietypową przywarę, niemal zanikającą we współczesnym świecie, mianowicie człowiek, który raz zyskał mój szacunek, nie traci go pod wpływem podmuchu wiatru zwanego opinią publiczną. Tito, jako człowieka nie sposób nie podziwiać, jednak mój respekt dla tego człowieka nie opiera się wyłącznie na docenieniu jego siły w walce z chorobą. Szanuję go jako trenera, jako fachowca i jako przywódcę drużyny. Gdy usłyszałam jego słowa na pierwszej konferencji „To nie jest klub towarzyski” od razu wiedziałam, że Tito nie jest bezbarwnym mężczyzną, za którego wielu zwykło go uznawać. Jego impulsywne zachowanie w meczu z Osasuną tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Przedtem miał moją ciekawość, teraz miał moją uwagę. Nikt nie jest w stanie mi wmówić, że Tito jest wiecznym asystentem. On nigdy nie był tylko asystentem, był prawdziwym mózgiem drużyny, odpowiadającym za sukcesy w równym stopniu co Guardiola. Nikt mi nie wmówi, że trener, który  wygrywa krajową ligę z rekordem punktów i dociera do półfinałów dwóch pozostałych rozgrywek jest „słaby”. Nikt mi nie wmówi, że selekcjoner posiadający bezwzględne poparcie szatni - nie ma charyzmy. Tito zdobył poważanie zawodników szczerością, bezpośredniością i prostotą. Niestety, rozpieszczonym kibicom każdy sukces wydawał się czymś naturalnym, a każda porażka oznaką niekompetencji. Gdy przejmujesz funkcję po wielkim poprzedniku, margines błędu jest drastycznie niski. Nie ma się co dziwić, że „nowy” mister wolał trzymać się sprawdzonych sposobów ograniczając eksperymenty do minimum. Niektóre jego decyzje sprawiały, że ręce same składały się do oklasków, inne lepiej skwitować wymownym milczeniem. Popełniał błędy. Który debiutant ich nie robi?
Jednak to nie one bolą najbardziej. Najbardziej boli to, że Tito nie będzie już miał okazji ich naprawić. Po raz kolejny choroba postanowiła wprowadzić własne korekty w scenariuszu jego życia. Na drugą szansę zasługuje każdy, czasami jednak los nie pozwala nam jej wykorzystać. W takich chwilach pierwsze co ciśnie się na myśl to to, że życie jest cholernie niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe jest cierpienie spotykające tego młodego człowieka i niesprawiedliwe jest to, jak całą sytuację potraktowały media. Zawsze czułam, że nie należę do swojej epoki. Żałuję, że nie było mi dane obserwować przy pracy mistrzów renesansu czy pójść na koncert Elvisa, ale przede wszystkim żałuję, że żyję w czasach, w których człowiek znaczy tak niewiele.
W czasach, w których pół godziny po konferencji prasowej ogłaszającej nawrót choroby Tito, ludzie prześcigają się w obstawianiu zakładów na nowego trenera i lamentują nad odwołaniem meczu. Podobno o dzisiejszych zwycięzcach jutro nikt nie będzie pamiętał. Szkoda tylko, że niektórzy zapomnieli jeszcze przed północą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz